mgła. niewidoczny obszar, zasnuty okową mgły. nic nie widać, jest zbyt ciemno. zwłaszcza, ze to jest już ten rodzaj ciemności, w którym człowiek zatraca sens otwierania i zamykania powiek. w obydwu wypadkach efekt jest taki sam.

ciemność.

a więc, skoro jest aż tak ciemno... aż tak ciemno, ze kompletnie nic nie widać... dlaczego widziałem mgłę? przecież mgła nie fosforyzuje, nie świeci. nie potrafi dać sygnału, ze jest akurat tam, gdzie jest.

ale ciemność stopniowo ustępuje... na pierwszy plan wysuwa się właśnie mgła, jakby odbita w jakimś krzywym zwierciadle. mgła o konsystencji bardziej stałej, aniżeli ciekłej czy lotnej... aż mogłoby się wydawać, ze można jej dotknąć. tak, najzwyczajniej dotknąć, zmierzyć za pomocą najzwyklejszej miary jej długość, szerokość i głębokość. po dłuższym obcowaniu z czymś takim człowiek staje się skłonny przypuszczać, ze ta mgła po coś tu jest, ze nie wynikła z czegoś. ze ona ma tu być, może nawet z jej własnej, niewymuszonej woli.

taka mgła zawsze zdaje się na coś czekać. nigdy do końca nie wiadomo na co, ale po spotkaniu z takim zjawiskiem pojawia się zazwyczaj niewytłumaczalne, przychodzące dosłownie znikąd, poczucie pewnego, specyficznego zwątpienia.

i to nawet nie zwątpienia w cokolwiek konkretnego. znaczy, być może zwątpienie to ma nawet całkiem konkretne podstawy, ale osoba je odczuwająca nigdy do końca nie może jakby dojść do tego, dlaczego właśnie tak się poczuła... to mniej - więcej coś, jakby nagły atak depresji.

stojąc przed tą mgła, już po pewnym, dość sporym czasie spędzonym na dogłębnej kontemplacji mojego aktualnego położenia, dochodzę powoli do jeszcze jednego uczucia, które jakby nieśmiało dopominało się wśród innych o swoją kolej... mam tutaj na myśli uczucie bycia obserwowanym.

zaniepokoiła mnie ta myśl. była dosyć niepokojąca, zwłaszcza biorąc pod uwagę zupełną jej bezpodstawność.

w chwile później naszło moją świadomość pytanie: "co miałoby mnie niby tutaj obserwować?". w końcu byłem sam nie wiem gdzie, jakby w jakimś lunatycznym transie, śnie, koszmarze, śpiączce... jak to zwał tak to zwał, w każdym razie nie widzę specjalnego powodu, żebym miął być w jakikolwiek sposób obserwowany...

co ja wygaduję... przecież jeśli ktoś po prostu chce mnie obserwować to będzie to robił, i może to równie dobrze robić bezpodstawnie jak też podstawnie.

ale kto...? przecie tu jest chyba tylko ta cholerna mgła, no i ja. w sumie to mam nawet nadzieje, ze nie ma tu niczego więcej. jeszcze jeden dziwny przedmiot mógłby mi zdecydowanie pomieszać moje tzw. plany, czy raczej ogólne pojęcie, o tym, gdzie teraz jestem...

mgła. może to ona...? tak bezkarnie, po cichu. po prostu patrzy, no bo niby dlaczego miałaby tego nie robić... skoro już tu jest, to co jej szkodzi trochę mi się poprzyglądać, zwłaszcza, ze mogę być tu dla niej jedyną atrakcją.

nie, to nie ma sensu.

tak w ogóle, to można by spróbować się ruszyć... w sumie to sam siebie tu nie widzę, ale skoro coś w ogóle widzę, to znaczy, ze istnieję, ze żyję, przynajmniej w jakimś sensie tego słowa.

myślę więc jestem. święte słowa.
jak to było dalej...? "idę i znikłem"...?
no tak, to już jest kompletnym idiotyzmem. przejmować się jakimiś głupimi, bachorzastymi rymowankami. tu trzeba działać, przestać wreszcie kontemplować i się ruszyć...

w sumie, jak się miało już za chwile okazać, czynność taka, jak poruszanie się była w rzeczy samej dosyć prosta do wykonania. po prostu się poruszyłem. ot, i już. kto by pomyślał, ze taka fundamentalna czynność może mieć aż tak banalne rozwiązanie...

jakby takie proste "hop". "hop", i już jesteś metr dalej...

hmm w sumie to sam nie wiem, jak tutaj liczyć jakiekolwiek wielkości... w końcu nie mam żadnego punktu odniesienia. nie wiem, czy przebyłem teraz jakieś 2 metry, czy np. kilometr... ehh zawile to bardzo, w każdym razie zbliżyłem się do mgły. i niech to - przynajmniej jak na razie – pozostanie moim punktem odniesienia.

i kto by pomyślał, ze zwykła mgła może się w ogóle na coś przydać... no, jeśli przyjmiemy, ze ta tutaj jest zwykła...

na marginesie - zastanawia mnie jeszcze jedno - skąd wiem, ze mam podążać akurat w kierunku mgły? może powinienem wręcz przeciwnie - uciekać?

no tak, z tym małym zastrzeżeniem, ze - oprócz mgły - nie było w zasięgu mojej percepcji chyba kompletnie niczego, godnego uwagi.

co ja gadam, tutaj w ogóle nie ma niczego, oprócz mnie i tej mgły. no, chyba, że coś jest jeszcze za tą mgłą. tu nawet nie ma żadnego podłoża...

to wszystko jakby po prostu jest. tak, jakby ktoś chciał specjalnie zadrwić z narzuconych naszemu światu praw fizyki i im podobnych. taki niewinny żarcik. chyba właśnie dlatego to wszystko jeszcze bardziej przypomina mi jakiś sen. w sumie, to wszystko mogło mi się nawet już kiedyś przyśnić...

ta mgła... przecież ona wygląda jakoś tak... jakoś tak dziwnie znajomo. jakbym już kiedyś miał okazję bliżej się z nią zetknąć... tylko że za nic nie pamiętam kiedy... nie, to całe wiązanie mgły do wydarzeń z przeszłości wydaje mi się samo w sobie banalne. nawet, jeśli kiedyś już coś takiego mi się śniło, to teraz jest teraz, i to teraz nie sprawia wrażenia, jakbym
miał się za chwile obudzić. teraz wymaga działania.
chyba dosłownie cokolwiek innego byłoby lepsze, aniżeli tylko stanie w miejscu i kontemplowanie całej zaistniałej sytuacji.

chociaż... kontemplacja również może przynieść całkiem przydatne rezultaty... jednak teraz wolę się ruszyć. ruszyć gdziekolwiek.

jakby nagle obudziło się we mnie dzwoniące poczucie upływającego czasu... czyli, że to może jednak jest sen, i jak czas minie, to się obudzę...

co za idiota ze mnie. a więc jednak wierzyłem, choćby podświadomie, że to, co mnie otacza... nie jest snem, tak? czuje, ze chyba zaczynam popadać w drobną paranoję... może nawet nie drobną...

trzeba się ruszyć. trzeba działać...

a jeśli nawet się obudzę... dokąd miąłbym wrócić...? nie pamiętam, żebym był wcześniej gdziekolwiek... owszem, musiałem gdzieś mieszkać, pracować... może nawet miałem żonę, dzieci... rodzina...

nie, to zaczyna być potworne! musiało być przecież coś przed tym... przed tym czymś, gdzie aktualnie jestem. normalne życie, praca, znajomi...

chyba przez tą całą powstałą sytuację dostałem jakiegoś nagłego napadu amnezji. nie, przecież pamiętam - mieszkałem w dużym mieście, wysokim...

tylko jak ono się do cholery nazywało.

i czemu czuję się jakoś, jakby za chwile mój niewidzialny przeciwnik miał powiedzieć "szach i mat"??

rany, ja naprawdę zaczynam popadać w paranoję. to musi być normalne, że jak się śni, a przecież przyjąłem, ze TO JEST SEN, to nie pamięta się zwykłego, codziennego świata. jak się śni, to się śni, tak pełną gębą, stuprocentowo.

więc czym ja się psiakrew przejmuję...

w tej całej kontemplacji prawie bym o czymś zapomniał. miałem się przecież ruszyć, prawda?

no więc ruszyłem się. w kierunku mgły, oczywiście. poruszałem się dosyć pewnym rytmem, tak więc niewiele czasu zdążyło upłynąć, zanim stanąłem tuz przed tą świeżo poznaną, anomalią pogodową.

niemalże odruchowo powiedziałbym "dzień dobry".

tylko komu. mgle? dobre sobie...

hmm w sumie, to teraz zdaje się być w takiej odległości od tej całej mlecznobiałej masy, ze mógłbym ją chyba swobodnie dotknąć... no tak, oczywiście, gdybym miał ręce.

to doprawdy irytujące uczucie - jestem i nie jestem. w sumie wychodzi na to, ze to ja jestem tutaj jedynym pieprzonym obserwatorem.

super.

po niedługim czasie...

hmm w sumie pojecie czasu tutaj również wymagałoby bliższego zweryfikowania. przecież nie mam żadnego zegarka... w ogóle wszystko wydaje się być pogrążone w jakimś zastoju... no i nie mam czym zmierzyć czegoś doprawdy tak banalnego, jak długość czy szerokość. myślę, ze poczułbym się zdecydowanie bardziej komfortowo, gdybym wiedział chociaż, jakiej długości drogę przebyłem od miejsca, w którym rozpoczynałem wędrówkę, aż do miejsca przed mgłą, czyli tu, gdzie teraz jestem.

w sumie, równie dobrze mogłem się w ogóle nie ruszać. przecież nie widzę tutaj żadnego podłoża. przecież to mgła mogła się poruszyć w moim kierunku, nie ja do niej.

hmm może jednak przyjmijmy, że to ja się poruszyłem. taka wersja wydaje się być znacznie przyjemniejsza dla moich uszu.

tak się zadurzyłem w mojej kontemplacji, ze zapomniałem dokończyć rozpoczętego już zdania...

po niedługim czasie... mgła zaczęła znikać.

mgła jak to mgła, sublimacja, resublimacja, skraplanie itd... mgły mogą sobie znikać i się pojawiać, nikt im przecież tego nie zabroni. a nawet jakby zabronił, to doprawdy nie wiem, co by to dało.

w każdym razie, jak mgła postanowiła, tak też zrobiła, no i się rozpłynęła.

w końcu mamy jakąś tam "wolność słowa i wyboru", conie? każdy może robić to, na co mu przyjdzie ochota. nawet mgła. zwłaszcza mgła.

więc dlaczego na tę nagłą zmianę stanu skupienia obserwowanej przeze mnie anomalii pogodowej zareagowałem tak, jakbym się czegoś bardzo obawiał, jakbym nagle nie chciał, żeby mgła się rozpłynęła?

nie, to już na pewno paranoja. powinienem się zdecydowanie spieszyć z czymkolwiek, co chcę tutaj zrobić, żeby przypadkiem do końca nie oszaleć... rany, człowieku, przecież ty zatracasz zdolność logicznego, racjonalnego pojmowania faktów! skoro tylko mgła się rozpłynie, będziesz mógł zobaczyć w pełnej okazałości to, co jest za nią, jeśli coś za nią rzeczywiście w ogóle jest. powinieneś być kurde szczęśliwy, a już w żadnym razie nie wystraszony.

no bo CZEGO BY TU SIĘ BAĆ? NO CZEGO? MGŁY!?

a może tego co za mgłą...?

działać. działać, działać i jeszcze raz działać. jak nie będę działał to chyba doprawdy do końca tutaj sfiksuję.

a mgła rozpłynęła się, i moim oczom ukazał się, jakby na coś wyczekujący, dom.

w sumie, to wyglądał bardziej na jakiś dworek szlachecki. dach pokryty wzorcowo, przyjemna dla oczu, czerwona dachówka, dwie kolumny, jakby strzegące wejścia do domu, do którego prowadziły dodatkowo całkiem ładne, kamienne schodki. na frontowej ścianie, czyli tej, która -jaka jedyna - mam na widoku, widać cztery, wykonane raczej w stylu retro okna, plus jeszcze dwa niewielkie okienka na dachu, mniej - więcej tam, gdzie powinien się mieścić strych.

nie tracąc dalej czasu, na i tak raczej bezcelowe oględziny estetyczne domu, postanowiłem czym prędzej do niego wejść. zwłaszcza, że wydawał mi się jakiś dziwnie znajomy.

tak samo dziwnie znajomy jak mgła...

w każdym razie, jak postanowiłem, tak też uczyniłem. już w chwilę później stałem tuż, przed frontowymi drzwiami. zauważyłem kołatkę, domyślałem się jednak, ze nikt tu nie mieszka... więc po prostu nacisnąłem...

...klamkę. tak. to dość interesujące, jak mogłem nacisnąć klamkę, skoro - jak już wspomniałem wcześniej - sam siebie w ogóle nie widzę. nie widzę, żebym miał jakiekolwiek kończyny, ciało, no a już szczególnie ręce. a skoro mojego ciała ani nie widzę, ani też nie czuję, to znaczy, że najprawdopodobniej po prostu go nie mam. doszedłem do tego już jakiś czas temu, więc...

...więc czym do jasnej cholery miałbym niby nacisnąć tą klamkę??!!

hmm... a może ona tak po prostu, sama się nacisnęła... może zauważyła, że chcę wejść i postanowiła mi to ułatwić... a może to jedno z tych niewytłumaczalnych zjawisk telekinetycznych, może to po prostu ja, siłą własnej woli, sprawiłem, ze klamka "się nacisnęła", co jest całkiem logiczną czynnością, jeśli chce się gdzieś wejść?

może jednak kontemplację zostawię sobie na później, a teraz skupię się na działaniu... jakoś bycie aktywnym wciąż wydaje mi się jednym z tych lepszych leków na paranoję, czy lekki obłęd.

bo chyba zjawiska lekkiej paranoi już doświadczyłem.

tak więc skupię się teraz na działaniu, i na - co najwyżej – rozważaniu teraźniejszych akcji, jakie chcę wykonać. tak będzie chyba lepiej, zwłaszcza dla mojego trochę już chyba zmęczonego umysłu.

tak więc wszedłem.

korytarz, lub przedpokój, do którego wszedłem był kompletnie pusty. na ścianach i suficie widać było goły tynk, niczym nawet nie pomalowany, zaś podłogę stanowiły najzwyklejsze, chyba dębowe deski, przybite jedna obok drugiej.

dom ten zdecydowanie dużo lepiej prezentował się z zewnątrz. teraz zaś przywiódł mi na myśl słowo "makieta". albo "atrapa", jak kto woli.

w przejściach do poszczególnych pokoi nie było nawet drzwi. ledwo dało się to "coś" nazwać framugą.

ten dom wyglądał po prostu martwo. był zimny.

odwołując się do mojego niedawnego motto, postanowiłem dom, do którego wszedłem, choćby pobieżnie, aczkolwiek niezwłocznie, zwiedzić.

po wyglądzie przedpokoju wcale nie zdziwiło mnie to, co ujrzałem w innych pokojach na parterze. wszystkie były kompletnie puste. martwe i zimne. odpychające.

po pewnym czasie moja uwagę przykuło stopniowo rosnące... zamglenie domu. zupełnie tak, jakby widziana przeze mnie wcześniej mgła znikając, pochowała się w przeróżnych zakamarkach tego domu, a teraz powoli, leniwie z nich wypływała...

nagle zapragnąłem wydostać się z tego domu. prawie natychmiast przylgnąłem do drzwi.

najwyraźniej jednak nie chciały się otworzyć. można by nawet rzec, ze wyglądały na jeszcze szczelniej zamknięte, niż. chwilę temu.

to wszystko doprowadziło do tego, ze zacząłem się dość intensywnie niepokoić. zupełnie, jakby ta mgła mogła być do mnie wrogo nastawiona.

no i co, może jeszcze mnie zje, tak? mgły nie jedzą, nie piją, nie mają własnej świadomości. mgła to mgła. mgła nawet nie żyje. to tylko zjawisko atmosferyczne. zaś zjawiska atmosferyczne zazwyczaj nie są wrogo nastawione do kogokolwiek. zjawiska atmosferyczne są zazwyczaj neutralne. one istnieją, ale przecież nie żyją! mgła to tylko rzecz...

mgła to mgła.

ciekawe, dlaczego nagle pomyślałem sobie "mgła nie poluje"...

ta myśl jednak ostatecznie wystarczyła do uaktywnienia mojego zawsze niezawodnego instynktu samozachowawczego. pobiegłem czym prędzej na strych. o dziwo, wejście do strychu - co prawda - było otwarte, jednak - gdy już wszedłem - zauważyłem, że da się je zamknąć drewnianą klapą. czym prędzej to uczyniłem.

strych był również zupełnie pusty, podobnie jak wszystkie pokoje, zwiedzone przeze mnie kilka chwil temu.

w chwilę później jednak zauważyłem w pokoju, w którym się znajdowałem coś jeszcze, co czyniło z tego pokoju pokój już niezupełnie pusty.

ciągle jednak wydawał się zimny i martwy.

zaś tym przedmiotem, dostrzeżonym w rogu pokoju, było krzesło. podszedłem do niego.

wykonane było dość ładnie, co nie zmienia faktu, ze już na pierwszy rzut oka sprawiało nieodparte wrażenie, ze musi być bardzo stare. pomiędzy nogami krzesła dostrzegłem jakiś nieśmiały zarys pajęczyny, pająka jednak nie zauważyłem. musiał się stad najprawdopodobniej wynieść, zapewne sporą kupę czasu temu. poza tym krzesło było też lekko zakurzone.

dopiero wtedy zauważyłem przywiązany pod sufitem sznur. sięgał chyba do około dwóch metrów, licząc od podłogi. kończył się dość misternie zawiązana pętlą.

z parteru zaczęły dochodzić do mnie cokolwiek niepokojące odgłosy głuchego dudnienia...

podszedłem do klapy w podłodze.

***

korytarz znów w barwach, odcieni bieli nieskończona ilość... gdzieś wewnątrz chyba ruch... nie, to mylne odczucie. po suficie pełzają leniwie refleksy światła - to mgła świeci, fosforyzuje... wszystko zalewa mleczno-biała masa, jakby niepewna postaci, którą powinna przybrać - raz zdaje się być płynem, innym razem jakby gazem ulotnym... wypełnia wszystko, zdaje się wnikać we wszystkie, najdrobniejsze szczeliny... uracza uwodzicielskim zapachem...

nagle obraz się wyjaskrawia - musiałem chyba stracić przytomność... tak, wszystko wreszcie nabiera normalnych kształtów.

to znaczy - niezupełnie normalnych. w końcu... wszędzie widać tylko biel. suchą, kłującą w oczy biel... tak jakby pustka, z tym, że zazwyczaj pustka utożsamiana jest z kolorem czarnym, nie białym... zaś to, co mnie otacza, nie przypomina kompletnie niczego... niezagospodarowana pusta przestrzeń.

i drzwi. gdzieś, trochę dalej, wyraźnie zarysowujące się na białym tle. rozsądnie byłoby chyba do nich podejść, gdyż stanowią praktycznie jedyne urozmaicenie scenerii...

tak więc podszedłem. drzwi z bliska wyglądały zupełnie zwyczajnie - drewniane, bez zbędnych zdobień, z jedną, okrągłą klamką. niemalże odruchowo nacisnąłem tenże obiekt.

całkiem logicznym następstwem naciśnięcia klamki byłoby otwarcie się drzwi. tak też się stało. drzwi rozwarły się niemalże automatycznie na oścież.

przez drzwi widać zaś było diametralnie inny krajobraz. podziałał on na moje zmysły zdecydowanie ostro - nie była to już monotonna i pusta, biała sceneria. była to pustynia.

odruchowo wszedłem przez drzwi. ledwie zwróciłem uwagę, iż automatycznie po moim przejściu się zamknęły - gdyż prawie całą moją uwagę pochłonął otaczający mnie krajobraz. a była to, jak już wspomniałem, pustynia. niemalże całkowicie płaska i niepojęta w swym bezkresie. nad nią zaś górowało olbrzymie słońce. nawet już po niedługiej obserwacji, szybko rzucała się w oczy statyczność
otaczającego mnie krajobrazu. był w sumie jak obraz - żadnych chmur, przetaczających się po niebie, ani odrobiny wiatru... zupełnie, jakby czas tu całkowicie się zatrzymał. przy tym cały krajobraz zdawał się być utrzymany w jednej, dość monotonnie stonowanej kolorystyce - ziemia mieniła się wieloma - głównie jasnymi - odcieniami brązu, aż po żółtawy, jakby drgający w upale horyzont. niebo zaś zdecydowanie nie było błękitne - zdecydowanie bardziej żółte, jakby przejęło swą barwę od dominującego nad krajobrazem słońca.

po dokładniejszej obserwacji terenu zauważyłem pewien średnio rzucający się w oczy, jednak znacznie urozmaicający całe otoczenie, obiekt. był to wystający z ziemi kij, lub też drąg. wyglądał na drewniany i nie miał zapewne więcej, aniżeli dwie stopy długości; do tego wbity był w ziemię całkiem
niedaleko mojego aktualnego położenia.
podszedłem do niego.

jak się okazało, była to łopata.

choć z pozoru nic nie znacząca, stała się na dłuższą chwilę głównym przedmiotem moich rozmyślań. oczywiście pierwsze, i chyba najbardziej oczywiste pytanie, brzmiało mniej - więcej: "po co ona tu jest". choć pytanie samo w sobie było jakby banalnie proste, to odpowiedzi na nie szukałem praktycznie całkowicie bezskutecznie.

po chwili w głowie zakołatało inne, chyba równie nietypowe pytanie - "po co ja tu jestem?". bezcelowość obydwu bytów - mojego i łopaty - w tym miejscu, była - przynajmniej dla mnie - nieco zagadkowa. i irytująca.

to miejsce jakby samo z siebie nie powinno istnieć. zdawało się być całkowicie wyprane z przyszłości, jakby nikt tu na nic nie czekał. tutaj wszystko wyglądało po prostu martwo.

nagle zapragnąłem coś sprawdzić. obróciłem się za siebie...

drzwi nie było.

w jednej sekundzie wszystko zaczęło chaotycznie wirować - niebo zlało się w jedność ze słońcem i pustynią, znikła łopata, wszystko jakby się przerzedzało...

zbudziłem się. leżałem w swoim własnym łóżku, w znajomym pokoju. wstałem, z radością czując w pełni swoje - już w stu procentach materialne - ciało. z uczuciem ulgi podszedłem do okna i odsłoniłem zasłony...

* * *

...Słynnego pisarza-archeologa znaleziono martwego w swojej sypialni, przed oknem. Oficjalna przyczyna zgonu podana przez policję to zawał serca. ...I to już koniec skrótu wiadomości lokalnych na chwilę bieżącą – następnych parę minut umili nam nowa piosenka naszej ulubionej wykonawczyni...