2008.12.29, 1732
_
Znaczne nawet wysiłki po temu, by dobrym być i przy Świetle stać na niewiele mogą się zdać, jeśli we wnętrzu prawdziwego pokoju brak będzie. (Żaden dogmat to; co najwyżej postulatywny owoc dotychczasowego doświadczenia i przepływających wraz z nim przemyśleń.)

W ramach zaś cichego i lekko mroźnego popołudnia - lub wieczoru już, nawet - skromny eksperyment jeden jeszcze (kolejny, po dodanej wczoraj w nocy... lub raczej dzisiaj w nocy - księdze gości, do której to dostęp po lewej, pod linkownią kategoryczną (od kategorii, nie stanowczości)). Także, bezpośrednio, w odniesieniu do wspomnianego wcześniej anime...
2008.12.29, 0222 _ Bastard. Dobry film (w sensie formy: sześciodcinkowa miniseria). Z poczuciem humoru, klimatem, a i przesłaniem wartościowym - to ostatnie może nawet przede wszystkim. (Jeśli by o gatunek chodziło, to do heroicznej fantastyki by się toto zaliczyło zapewne. Streszczać tutaj nie zamierzam; ot - jeśli ktoś przynajmniej trochę w anime gustuje, to pozycja to całkiem przyzwoita. W sumie również dla potencjalnych neofitów, heheh. Chybać klasyczna też nieco... po kresce niejako możnaby taki wniosek wysnuć. Streszczać tutaj nie zamierzam w każdym razie; mijałoby się to chybać z celem. Moim, znaczy się.)

W międzyczasie, świątecznościowo, przyszło mi też po lanie Drugi Czerwony Alarm i Tyberiańskie Słońce testować. Tytuły w sumie dobre... tylko po dluższym siedzeniu w Starkrafcie ma człowiek pewne wymagania odnośnie mechaniki drobne...

Najpierw porównanie - naturalnie, wielce subiektywne. W TS lepszy klimat i pewien... realizm jakby - dla mnie przynajmniej. CzAD za to bardziej przejrzysty: budynki i jednostki pogrupowane zgrabnie w cztery kategorie; nie trzeba tego draństwa cały czas przewijać... w czym pomaga też rozdzielczość maksymalna 1024x768. W TS tylko dwie kolumny rolkowe po prawej, i przewijania ich ciągłego nijak uniknąć się nie da - ekran wyciąga najwyżej 800x600, niestety (przy czym naturalnie mieć na uwadze należy, że TS zrodził się jako pierwszy).

Skrótowo, pierwsza rzecz lekko mnie zniechęcająca (do obywdu tytułów, w sumie) to inteligencja jednostek. Same budynków niezagrażających bezpośrednio ich życiu nie zaatakują. Możnaby ten fakt tłumaczyć tym, że specjalnie zostawiają one owe budynki do przejęcia dla inżynierów - niechże jednak byłoby toto przynajmniej przestawialne jakoś (jak choćby w Totalnej Anihilacji, w postaci prostej komendy shootall wpisanej w konsoli). A tu nie. Wysypie się desant podziemny u wroga, ogromny - i każdej grupce piechoty osobne rozkazy demolowania wrażej bazy wydawać trzeba.

W Czerwonym Alarmie, w skrócie, nie lepiej. Rozwalająco dobijające są w tym Kirovy - ciężko opancerzone i powolne jak żółw sterowce bombardujące. Nie będziesz wydawać czemuś takiemu rozkazów na bieżąco i kontrolować tego non-stop podczas ataku na bazę wroga, to będzie toto stać jak ciołek w jednym miejscu, nie robiąc konkretnie nic (prócz, być może, podziwiania pejzażu poniżej i drobniusieńkiego zwracania na siebie uwagi wrażej obrony przeciwlotniczej). I jeśli już o tę jednostkę chodzi, to spieprzenie jej ciągnie się dalej jeszcze: po wydaniu rozkazu ataku na daną jednostkę/budynek musi się toto najpierw okręcić w miejscu o - plus minus - 360 stopni i dopiero potem, łaskawie, raczy w kierunku wyznaczonego celu niemiłosiernie pośpiesznie podążyć. Gdyby odjęto tej jednostce trochę pancerza i nawet siły ognia, ale dodano za to odrobinę przynajmniej szybkości, mogłoby coś z tego być. Tak zaś, przy grze z ludzkim przeciwnikiem, sterowiec ten okazuje się często inwestycją nie wartą zachodu i bardzo trudno się zwracającą. Chyba, że oponent ma braki w zwiadzie i uda się go zaskoczyć, itp....

Inny minus Czerwonego Alarmu to nierówność stron. Alianci są, generalnie, lepsi. W miejsce latającego złomu wartego trzy tysiące (patrz: Kirov) mają latającą piechotę za sześć stów sztuka i myśliwce (choć z powodów niewiadomych nienadające się do walki powietrznej, to w zwalczaniu ziemi nieocenione - zresztą z czym walczyć by miały, gdy u ruskich co najwyżej jakieś latające ślimaki). Nieobecność chociażby jakichkolwiek migów u ruskich... pozostawię bez komentarza. A, zapomniałbym - alianci, jeśli o powietrze chodzi, mają w końcu jeszcze helikopter desantowy (za tysiąc, posiadający też na pokładzie słaby karabinek - od biedy możnaby jednak rojem takich maszyn nieco zamieszania zasiać ogniowego). Jeśli więc przeciwnik dobrej p-lot obrony nie ma, to nic prostszego i bardziej wkurzającego od radosnego desantu inżynierów w centrum jegoż bazy (w razie czego wspartych Tanią (która to wcale aż tak tania nie jest - tysiączek jeden, acz zwracający się), gdyby jakieś szariki się walały tam, pomiędzy ogrodzeniami.
Nad przewagą aliancką rozwodzić możnaby się i dłużej (przy czym morze pominę, nie zdarzyło mi się bowiem, jak dotąd, sensownej potyczki okrętowej stoczyć). Jasne, że apokalipsy są ciężko opancerzone, sprawne i umiarkowanie wszechstronne (na wyposażeniu rakiety p-lot posiadając), zasięg ich jednak nieduży... i, przy konfrontacji z chronolegionistami w większej liczbie, ukazją swą kruchość. Zresztą, przy konfrontacji z alianckimi chronosami w większej liczbie praktycznie wszystko swą kruchość i efemeryczność ukazuje - dość, by aliant dobrze ich kontrolował. Zasięg ich wprawdzie niewielki, ruchliwość jednak b.duża i fakt, że wymazywana jednostka nic robić nie może, cokolwiek pomocny.
Naturalnie, ruskie mają Jurijów, co to potrafią obce jednostki (jeden Jurij jedną tylko, na dany czas) przejmować. Ich zasięg jednak również śmieszny jest - i przy konfrontacji z alianckim czołgiem pryzmatycznym (z założenia przeciwpiechotnym i budynkowym oraz relatywnie dalekiego zasięgu) regimenty takich oto wesołych i nienajtańszych dziadków znikają zabawnie wręcz szybko. Jeśli przeciwnik zorientuje się szybko, o co chodzi, to skuteczne ich wykorzystanie niemałego kunsztu (względnie - obstawy) wymaga.

Pomijając już fenomen alianckich miraży - czołgów (nie nadających się, co prawda, do niszczenia budynków) całkiem skutecznie udających na polu walki najzwyklejsze drzewa (których to zazwyczaj pod dostatkiem na planszy). Będąc nieuważnym na większej mapie można w całkiem zabawne zdziwienie popaść, nie mogąc doszukać się wysłanych w jakieś odleglejsze miejsca jednostek.

Inna rzecz... Ruskie nie mają Tańji - czyli kosztującego tysiąc, detonującego budynki i rozstrzeliwującego dziesiątkami wrażą piechotę piechura. Alianci zaś mogą ich mieć do woli (co nieco dziwne, w singlu przecież bowiem Tania jedna tylko, naturalnie, i unikatowa była). W skromnym może geście pocieszenia, o wyprodukowaniu tejże jednostki informuje wszystkich pozostałych graczy osobliwy damski śmiech w głośnikach - do cichych kobiet bowiem Tania nasza, jakby nie patrzeć, raczej nie należy. Swoiste ostrzeżenie, możnaby rzec.

Patrząc na zegar, będzie to chyba na dziś już wszystko. Temat otwarty nadal i kontynuacji zapewne się doczeka jakiejś, krótkiej choćby, jeszcze.
2008.12.14, 1139 _
Felicxo estas maniero rigardi mondon.
(Szczęście to sposób patrzenia na świat.
Happiness is a way of perceiving the world.)


Sentenco perhazarde surrete trovita, en unu forumo - kaj en sia simpleco tre bone trafanta, mi dirus. Cxiu unu momento de nia vivo povas esti gxoja mirindajxo - nur ke ni volu, ke gxi tiel estu.
2008.12.13, 2358 _ Ciche, nienarzucające się piękno. Cokolwiek na uboczu i nie walczące o swoją pozycję - spokojnie sobie będące. Dostępna ogólnie garść dobra, niegdyś stworzona i nadal rozbrzmiewająca.

Sam decydujesz, po co sięgniesz - i jak będzie wyglądał Twój świat.


Mallawta kaj ne sin trudanta beleco. Iel flanke kaj ne por sia pozicio batalanta - nur serene estanta. Gxenerale havebla manpleno de bono, iam kreita kaj ankoraw plu sonanta.

Vi mem decidas, por kio Vi etendos Vian manon - kaj kiel aspektos Via mondo.
2008.12.11, 1351 _ Archiwalnie:
cytat z korespondencji
jednej,
tegorocznej...
Czym jest dla mnie wolność.

Chyba jedną z najważniejszych rzeczy. Czymś, dającym możliwość przeróżnego wzrostu i rozwoju. Możnaby ją też podzielić na zewnętrzną i wewnętrzną... i, jeśli tę pierwszą da się człowiekowi odebrać, tak - przy odpowiednim podejściu - wolnym "wewnątrz", "duchem", można być cały czas, niezależnie od rozwoju wydarzeń. Tak myślę... I pewnie również taką mam nadzieję.

Wolność jest skarbem, którego zazwyczaj nie sposób "do końca" docenić - mając tu na myśli też tę zewnętrzną: mnogość rzeczy, piękna i dobra wszędzie wokoło, czekającego tylko... czy nawet nie "czekającego". Po prostu "będącego" na wyciągnięcie ręki. Ogromna złożoność rzeczy, jakie możemy uczynić ze swoim życiem. Przedziwność każdej chwili i każdej drobinki kurzu. Przedziwność, i przygniatająca Niesamowitość "tego wszystkiego".

Wolność nierozumienia, tańczenia, siedzenia na wzgórzu i gapienia się na trawę uginającą się w powiewach wiatru. Pociągnięcia się za ucho i obserwacji bólu temu towarzyszącego. Z malowniczych rzeczy możnaby dorzucić moknięcie w letnim deszczu - rzecz, którą od jakiegoś czasu staram się zaliczyć co rok, i która zdążyła się dla mnie stać swoistym symbolem lata.

Z tego wypływa też poszanowanie wolności drugiej osoby - skończenie z pragnieniem jakiegoś "posiadania" jej, czy narkotycznego uzależniania swojego szczęścia właśnie od niej (co czasem nie takie oczywiste bywa i miejscami niełatwe).

Wiele pewnie możnaby jeszcze napisać, ale... na teraz niech wystarczy to, co już jest.
2008.12.01, 0031 _ Ano i wyszło, jak się obawiałem - zagapiwszy się na wielbłąda zaprzepaściłem szansę
treściwszej aktualizacji. Chociaż coś archiwalnego zatem, na dzisiejszą noc... i jutrzejszy dzień - jako że paru archiwizacji kolejnych właśnie dzisiaj, wcześniej jeszcze, dokonałem.

W głowie jednakowoż kluje się również coś potencjalnie ciekawego. I przynajmniej odrobinkę ambitnego, możnaby rzec. Ne foriru ni tamen de nia bona kutimo ne antawi agojn per vortoj. Czas pokaże.
2008.11.29, 0026 _ Zmiana drobna. Kolorystyczna, tym razem.

Da; zastanawiam się, czy warto szaraki do jakiejś kreatywności dziś zaprzęgać, czy może dać sobie już spokój i baterie na jutro przeładować. Druga opcja zupełnie racjonalną się jawi, niemniej pewna osobliwa ekstremalność pierwszej tej też... nęci. Zwłaszcza po skromnej dawce przedziwnych dzisiejszych produktywności wieczorowych... paraliterackich. Hym.

[tymczasem w ramach przerywnika drobnego linków kilka, jeśli ktoś nie widział jeszcze: 1) dość ciekawa reklama prezerwatyw; 2) 20-minutowy filmik po angielsku, "how to be emo" 3) jeśli ktoś zna film 300 i jakimś cudem jeszcze tego nie widział...]

Zatem skan jeden; wszak multum ich jest potencjalnie na wklejenie tutaj czekających. Nieco inny również - prócz archiwalności jest pewnym wysoce amatorskim zapisem tabulatury (i próbą konwersji tejże na pięciolinię) melodii jednej, jaka to mi się pewnego wieczoru (czy może nocy pewnej, bardziej) ułożyła. Zdecydowanie nic specjalnego i wysoce krótkiego do tego - ot, ciekawostka drobna taka.

Jak by to zmusić umysł swój do maksymalnej produktywności, kreatywności i takowej koncentracji... skoro powszechnie wiadoma jest owa niezmierzoność jego potencjału. Wykorzystać to; wykorzystać chcieć i umieć. Znana też w końcu prawda o nim, że niczym mięsień jest - niećwiczony może praktycznie zaniknąć, zadbany zaś - dokonać przeróżnych niezwykłości. A łatwo całkiem przychodzi ta swoista wewnętrzna inercja; leniwość, by się umysłowo zbyt nie wysilać i energię oszczędzać. Z własnego doświadczenia znane toto, w każdym razie.
I tak właśnie owa kwestia wypływa - w okolicznościach pewnego naturalnego, fizycznego zmęczenia po dniu i chęci odgórnej, by jednak to zmęczenie spróbować przełamać: władzę swą nad nim zamanifestować; dowieść choćby samemu sobie, że owa automatyka fizjologiczna nie jest mi panem totalnym - a przynajmniej nie w tej jeszcze sytuacji.

Ćwiczyć koncentrację. Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.
Co by się nie sypać; co by do przodu iść.

Choć na chwilę bieżącą przydatnie jednak byłoby się przespać.
2008.11.26, 2314 _ W porównaniu do MW UT i tak zresztą godzien marnowania nań czasu nie jest, gdy przewaga tego pierwszego w klimacie, soczystości i po prostu tym czymś tak oczywista i wyjaśniania nie wymagająca. I nie chodzi tu o samą wielotonowość - to zdecydowanie coś więcej: mniej bezmyślnego pośpiechu i więcej planowania i taktyki (by nie rzec strategii), do tego kojące chmury przesuwające się po niebie i pikne krajobrazy (choć nieco, na dzisiejsze możliwości wirutalne, pewnie minimalistyczne); ta rytmiczność kroków... i te jakże przekochane syreny ostrzegawcze, uprzejmie sugerujące nieco większy umiar w przyciskaniu spustu.

I moja stopniowa dezaktywacja szaraków, chybać z godziną związana. Odnośnie tego godne przytoczenia i polecenia byłyby proste techniki na owych wnętrzności drobne rozruszanie - które to już z podstawówki pamiętam. Parę przysiadów zatem, garść pompek i różności... O, tak - okno zdałoby się też otworzyć, co by przy tym wszystkim czym oddychać mieć. Stan aktualny chybać też i tym czynnikiem wszak pospołu spowodowany...

Ghh... urrrr... ggnhh... jedna rada przy tym. Po klęczeniu dłuższym ostrożnie z przysiadami. Argh. (Klęczenie lokalnie stosowane jako wygodna alternatywa do siedzenia na krześle, swoją drogą wartościowa i przydatna)

Akompaniament zaś rozruchowy w postaci dźwiękościeżki z Pomarańczowego Pudełka firmy Zaworek (przy czym jak najbardziej niczego tu nie zmyślam). Z tej to ścieżki Na Ostatnich Nogach utwór akurat grany, hou.
Dobre utwory zaś to do siebie tradycyjnie już mają, że zwykły kończyć się nieco szybciej, niż by się tego od nich łoczekiwało.Co przy merytorycznej (ah, jakże ja od Roku Pańskiego dwa tysiące piątego słowo to nawskroś pokochać zdążyłem) wartości tegoż albumu jednak zmartwieniem niezbyt dużym jest.

Hm, masz-ci-los, że gadulca na pingwinie zainstalowanego akurat i w pełni zlistowanego mam, nie w windzie - której to akurat półwyjątkowo słowa te piszę. Motyw wywołujący ów komunikator tutaj prosty zaś - droga to moja wszak standardowa, by o jakichkolwiek aktualizacjach świeżo zrodzonych informować Unu, du, sep, sep, ok, sep, tri - gdyby chciał ktoś, również i dostęp do owych statusowych informacji mieć.
Nie, żeby miały one prawdziwie komukolwiek na coś potrzebne być czy coś - taka wzmianka, ot, tylko.

Z nazbytniego tłumaczenia się ze słów swoich też chyba wyleczyć się winienem.
I w wolnej chwili pod wolnospadające kowadło jakieś wpaść, co by owego formalnego narzecza się wyzbyć.

I mały kotek na przebudzenie i urozmaicenie lekturki. Za dopłatą możliwa wersja z dowolnie dostosowywalnym dymkiem.

Istotnie, paliwo się kończyć musi, że do wklejania kotów przeszedłem mimowolnie. Pa-pa-pa-paliwo, paa - liiii - wooo; szemennaja, najaa, natann. Dobsz. Co by jakiś rogaty się tu nie zaszwendał swoją otwartoszarakoszczerość choć odrobinę ograniczyć winienem.
Choć czas jakiś temu dobry i mędrny człowiek jeden takimi słowy rzek, że dobrze jest czasem to, co na myśl przyjdzie - jedno po drugim i setnym, w potrzeby razie - na kartkę (vel monitor) przelać. Jako pseudo autoterapia funkcjonować toto z zasady miało, będąc w czasie jednym przydatnym i oczyszczającym.
Chyba takim zresztą właśnie to miejsce będzie (lub jest już) - jak zresztą wcześniej zdarzyło mi się zapowiedzieć już.

A, by wątpliwości uniknąć - obrazek, naturalnie, nie mojego autorstwa. W razie, gdyby inaczej się rzecz mieć miała, stosownie zaakcentować to się postaram.

Szyk końcowoprzestawny podświadomie wychodzi mi. wrrr...

To może jeszcze na koniec, ku chwale tego uwagi wielce godnego tytułu, obraz jeden, kolejny - z gry chociaż niezupełnie, to do niej jak najbardziej nawiązujący; a i estetycznie walorowy przy tym. Chwila ciszy i zadumy w nieprzewidywalnym rytmie życia, by tak rzec...(amp: Pig - Transceration)

Tako i właśnie przychodziłoby dzień ten zakończyć.

Do zapoznania zaś z i terningu w MW jak najbardziej zwłaszcza otoczenie bliższe zachęcam - miło byłoby pojedynku jakiegoś jeszcze przyzwoitego dożyć kiedyś. By nie zapeszać marzeń o przynajmniej tak minimalistycznej jak dwa-na-dwa zespołowej konfrontacji... heheh.
Do jutra zatem.
2008.11.26, 2214 _ Nie jest kimś ktoś, kto nikim nie jest.
Ne estas iu iu, kiu neniu ne estas. Cxi tio tamen multe pli bone en la pola sonas... Ho, cxu estas ecx iu ajn kiu vere legas tiujn alilingvajxojn? Ne, ke mi tiel facile (pro ebla manko de tiuj homoj) cxesus tiun skribadon, nur el mia scivolemeco jen cxi tiuj vortoj eliras. Kaj eliras, kaj eliras, kaj... cxu nur mi pensis, cxu mi scipovus (povoscius? nee, tiun formon mi ja tute ne sxatas) skribi ion cxi-lingve pri tiel nomata nenio? Ecx se ne multon da senco io tia enhavus, estos gxi cxiam por mi tre bona ekzercajxo, kaj en nia lingvo ja ekzercajxojn mi bezonas, ne tro ofte denature gxin uzante. Haymanaharayah, nun devas mi tamen bedawrinde fini - dormo min atendas kaj nova tago... kiun bone estus bone travivi. Kaj kiu bona travivo povas ne esti tiel evidente simpla, kiel oni de gxi ekspektus, ke gxi estu.
Salut~
mgła. niewidoczny obszar, zasnuty okową mgły. nic nie widać, jest zbyt ciemno. zwłaszcza, ze to jest już ten rodzaj ciemności, w którym człowiek zatraca sens otwierania i zamykania powiek. w obydwu wypadkach efekt jest taki sam.

ciemność.

a więc, skoro jest aż tak ciemno... aż tak ciemno, ze kompletnie nic nie widać... dlaczego widziałem mgłę? przecież mgła nie fosforyzuje, nie świeci. nie potrafi dać sygnału, ze jest akurat tam, gdzie jest.

ale ciemność stopniowo ustępuje... na pierwszy plan wysuwa się właśnie mgła, jakby odbita w jakimś krzywym zwierciadle. mgła o konsystencji bardziej stałej, aniżeli ciekłej czy lotnej... aż mogłoby się wydawać, ze można jej dotknąć. tak, najzwyczajniej dotknąć, zmierzyć za pomocą najzwyklejszej miary jej długość, szerokość i głębokość. po dłuższym obcowaniu z czymś takim człowiek staje się skłonny przypuszczać, ze ta mgła po coś tu jest, ze nie wynikła z czegoś. ze ona ma tu być, może nawet z jej własnej, niewymuszonej woli.

taka mgła zawsze zdaje się na coś czekać. nigdy do końca nie wiadomo na co, ale po spotkaniu z takim zjawiskiem pojawia się zazwyczaj niewytłumaczalne, przychodzące dosłownie znikąd, poczucie pewnego, specyficznego zwątpienia.

i to nawet nie zwątpienia w cokolwiek konkretnego. znaczy, być może zwątpienie to ma nawet całkiem konkretne podstawy, ale osoba je odczuwająca nigdy do końca nie może jakby dojść do tego, dlaczego właśnie tak się poczuła... to mniej - więcej coś, jakby nagły atak depresji.

stojąc przed tą mgła, już po pewnym, dość sporym czasie spędzonym na dogłębnej kontemplacji mojego aktualnego położenia, dochodzę powoli do jeszcze jednego uczucia, które jakby nieśmiało dopominało się wśród innych o swoją kolej... mam tutaj na myśli uczucie bycia obserwowanym.

zaniepokoiła mnie ta myśl. była dosyć niepokojąca, zwłaszcza biorąc pod uwagę zupełną jej bezpodstawność.

w chwile później naszło moją świadomość pytanie: "co miałoby mnie niby tutaj obserwować?". w końcu byłem sam nie wiem gdzie, jakby w jakimś lunatycznym transie, śnie, koszmarze, śpiączce... jak to zwał tak to zwał, w każdym razie nie widzę specjalnego powodu, żebym miął być w jakikolwiek sposób obserwowany...

co ja wygaduję... przecież jeśli ktoś po prostu chce mnie obserwować to będzie to robił, i może to równie dobrze robić bezpodstawnie jak też podstawnie.

ale kto...? przecie tu jest chyba tylko ta cholerna mgła, no i ja. w sumie to mam nawet nadzieje, ze nie ma tu niczego więcej. jeszcze jeden dziwny przedmiot mógłby mi zdecydowanie pomieszać moje tzw. plany, czy raczej ogólne pojęcie, o tym, gdzie teraz jestem...

mgła. może to ona...? tak bezkarnie, po cichu. po prostu patrzy, no bo niby dlaczego miałaby tego nie robić... skoro już tu jest, to co jej szkodzi trochę mi się poprzyglądać, zwłaszcza, ze mogę być tu dla niej jedyną atrakcją.

nie, to nie ma sensu.

tak w ogóle, to można by spróbować się ruszyć... w sumie to sam siebie tu nie widzę, ale skoro coś w ogóle widzę, to znaczy, ze istnieję, ze żyję, przynajmniej w jakimś sensie tego słowa.

myślę więc jestem. święte słowa.
jak to było dalej...? "idę i znikłem"...?
no tak, to już jest kompletnym idiotyzmem. przejmować się jakimiś głupimi, bachorzastymi rymowankami. tu trzeba działać, przestać wreszcie kontemplować i się ruszyć...

w sumie, jak się miało już za chwile okazać, czynność taka, jak poruszanie się była w rzeczy samej dosyć prosta do wykonania. po prostu się poruszyłem. ot, i już. kto by pomyślał, ze taka fundamentalna czynność może mieć aż tak banalne rozwiązanie...

jakby takie proste "hop". "hop", i już jesteś metr dalej...

hmm w sumie to sam nie wiem, jak tutaj liczyć jakiekolwiek wielkości... w końcu nie mam żadnego punktu odniesienia. nie wiem, czy przebyłem teraz jakieś 2 metry, czy np. kilometr... ehh zawile to bardzo, w każdym razie zbliżyłem się do mgły. i niech to - przynajmniej jak na razie – pozostanie moim punktem odniesienia.

i kto by pomyślał, ze zwykła mgła może się w ogóle na coś przydać... no, jeśli przyjmiemy, ze ta tutaj jest zwykła...

na marginesie - zastanawia mnie jeszcze jedno - skąd wiem, ze mam podążać akurat w kierunku mgły? może powinienem wręcz przeciwnie - uciekać?

no tak, z tym małym zastrzeżeniem, ze - oprócz mgły - nie było w zasięgu mojej percepcji chyba kompletnie niczego, godnego uwagi.

co ja gadam, tutaj w ogóle nie ma niczego, oprócz mnie i tej mgły. no, chyba, że coś jest jeszcze za tą mgłą. tu nawet nie ma żadnego podłoża...

to wszystko jakby po prostu jest. tak, jakby ktoś chciał specjalnie zadrwić z narzuconych naszemu światu praw fizyki i im podobnych. taki niewinny żarcik. chyba właśnie dlatego to wszystko jeszcze bardziej przypomina mi jakiś sen. w sumie, to wszystko mogło mi się nawet już kiedyś przyśnić...

ta mgła... przecież ona wygląda jakoś tak... jakoś tak dziwnie znajomo. jakbym już kiedyś miał okazję bliżej się z nią zetknąć... tylko że za nic nie pamiętam kiedy... nie, to całe wiązanie mgły do wydarzeń z przeszłości wydaje mi się samo w sobie banalne. nawet, jeśli kiedyś już coś takiego mi się śniło, to teraz jest teraz, i to teraz nie sprawia wrażenia, jakbym
miał się za chwile obudzić. teraz wymaga działania.
chyba dosłownie cokolwiek innego byłoby lepsze, aniżeli tylko stanie w miejscu i kontemplowanie całej zaistniałej sytuacji.

chociaż... kontemplacja również może przynieść całkiem przydatne rezultaty... jednak teraz wolę się ruszyć. ruszyć gdziekolwiek.

jakby nagle obudziło się we mnie dzwoniące poczucie upływającego czasu... czyli, że to może jednak jest sen, i jak czas minie, to się obudzę...

co za idiota ze mnie. a więc jednak wierzyłem, choćby podświadomie, że to, co mnie otacza... nie jest snem, tak? czuje, ze chyba zaczynam popadać w drobną paranoję... może nawet nie drobną...

trzeba się ruszyć. trzeba działać...

a jeśli nawet się obudzę... dokąd miąłbym wrócić...? nie pamiętam, żebym był wcześniej gdziekolwiek... owszem, musiałem gdzieś mieszkać, pracować... może nawet miałem żonę, dzieci... rodzina...

nie, to zaczyna być potworne! musiało być przecież coś przed tym... przed tym czymś, gdzie aktualnie jestem. normalne życie, praca, znajomi...

chyba przez tą całą powstałą sytuację dostałem jakiegoś nagłego napadu amnezji. nie, przecież pamiętam - mieszkałem w dużym mieście, wysokim...

tylko jak ono się do cholery nazywało.

i czemu czuję się jakoś, jakby za chwile mój niewidzialny przeciwnik miał powiedzieć "szach i mat"??

rany, ja naprawdę zaczynam popadać w paranoję. to musi być normalne, że jak się śni, a przecież przyjąłem, ze TO JEST SEN, to nie pamięta się zwykłego, codziennego świata. jak się śni, to się śni, tak pełną gębą, stuprocentowo.

więc czym ja się psiakrew przejmuję...

w tej całej kontemplacji prawie bym o czymś zapomniał. miałem się przecież ruszyć, prawda?

no więc ruszyłem się. w kierunku mgły, oczywiście. poruszałem się dosyć pewnym rytmem, tak więc niewiele czasu zdążyło upłynąć, zanim stanąłem tuz przed tą świeżo poznaną, anomalią pogodową.

niemalże odruchowo powiedziałbym "dzień dobry".

tylko komu. mgle? dobre sobie...

hmm w sumie, to teraz zdaje się być w takiej odległości od tej całej mlecznobiałej masy, ze mógłbym ją chyba swobodnie dotknąć... no tak, oczywiście, gdybym miał ręce.

to doprawdy irytujące uczucie - jestem i nie jestem. w sumie wychodzi na to, ze to ja jestem tutaj jedynym pieprzonym obserwatorem.

super.

po niedługim czasie...

hmm w sumie pojecie czasu tutaj również wymagałoby bliższego zweryfikowania. przecież nie mam żadnego zegarka... w ogóle wszystko wydaje się być pogrążone w jakimś zastoju... no i nie mam czym zmierzyć czegoś doprawdy tak banalnego, jak długość czy szerokość. myślę, ze poczułbym się zdecydowanie bardziej komfortowo, gdybym wiedział chociaż, jakiej długości drogę przebyłem od miejsca, w którym rozpoczynałem wędrówkę, aż do miejsca przed mgłą, czyli tu, gdzie teraz jestem.

w sumie, równie dobrze mogłem się w ogóle nie ruszać. przecież nie widzę tutaj żadnego podłoża. przecież to mgła mogła się poruszyć w moim kierunku, nie ja do niej.

hmm może jednak przyjmijmy, że to ja się poruszyłem. taka wersja wydaje się być znacznie przyjemniejsza dla moich uszu.

tak się zadurzyłem w mojej kontemplacji, ze zapomniałem dokończyć rozpoczętego już zdania...

po niedługim czasie... mgła zaczęła znikać.

mgła jak to mgła, sublimacja, resublimacja, skraplanie itd... mgły mogą sobie znikać i się pojawiać, nikt im przecież tego nie zabroni. a nawet jakby zabronił, to doprawdy nie wiem, co by to dało.

w każdym razie, jak mgła postanowiła, tak też zrobiła, no i się rozpłynęła.

w końcu mamy jakąś tam "wolność słowa i wyboru", conie? każdy może robić to, na co mu przyjdzie ochota. nawet mgła. zwłaszcza mgła.

więc dlaczego na tę nagłą zmianę stanu skupienia obserwowanej przeze mnie anomalii pogodowej zareagowałem tak, jakbym się czegoś bardzo obawiał, jakbym nagle nie chciał, żeby mgła się rozpłynęła?

nie, to już na pewno paranoja. powinienem się zdecydowanie spieszyć z czymkolwiek, co chcę tutaj zrobić, żeby przypadkiem do końca nie oszaleć... rany, człowieku, przecież ty zatracasz zdolność logicznego, racjonalnego pojmowania faktów! skoro tylko mgła się rozpłynie, będziesz mógł zobaczyć w pełnej okazałości to, co jest za nią, jeśli coś za nią rzeczywiście w ogóle jest. powinieneś być kurde szczęśliwy, a już w żadnym razie nie wystraszony.

no bo CZEGO BY TU SIĘ BAĆ? NO CZEGO? MGŁY!?

a może tego co za mgłą...?

działać. działać, działać i jeszcze raz działać. jak nie będę działał to chyba doprawdy do końca tutaj sfiksuję.

a mgła rozpłynęła się, i moim oczom ukazał się, jakby na coś wyczekujący, dom.

w sumie, to wyglądał bardziej na jakiś dworek szlachecki. dach pokryty wzorcowo, przyjemna dla oczu, czerwona dachówka, dwie kolumny, jakby strzegące wejścia do domu, do którego prowadziły dodatkowo całkiem ładne, kamienne schodki. na frontowej ścianie, czyli tej, która -jaka jedyna - mam na widoku, widać cztery, wykonane raczej w stylu retro okna, plus jeszcze dwa niewielkie okienka na dachu, mniej - więcej tam, gdzie powinien się mieścić strych.

nie tracąc dalej czasu, na i tak raczej bezcelowe oględziny estetyczne domu, postanowiłem czym prędzej do niego wejść. zwłaszcza, że wydawał mi się jakiś dziwnie znajomy.

tak samo dziwnie znajomy jak mgła...

w każdym razie, jak postanowiłem, tak też uczyniłem. już w chwilę później stałem tuż, przed frontowymi drzwiami. zauważyłem kołatkę, domyślałem się jednak, ze nikt tu nie mieszka... więc po prostu nacisnąłem...

...klamkę. tak. to dość interesujące, jak mogłem nacisnąć klamkę, skoro - jak już wspomniałem wcześniej - sam siebie w ogóle nie widzę. nie widzę, żebym miał jakiekolwiek kończyny, ciało, no a już szczególnie ręce. a skoro mojego ciała ani nie widzę, ani też nie czuję, to znaczy, że najprawdopodobniej po prostu go nie mam. doszedłem do tego już jakiś czas temu, więc...

...więc czym do jasnej cholery miałbym niby nacisnąć tą klamkę??!!

hmm... a może ona tak po prostu, sama się nacisnęła... może zauważyła, że chcę wejść i postanowiła mi to ułatwić... a może to jedno z tych niewytłumaczalnych zjawisk telekinetycznych, może to po prostu ja, siłą własnej woli, sprawiłem, ze klamka "się nacisnęła", co jest całkiem logiczną czynnością, jeśli chce się gdzieś wejść?

może jednak kontemplację zostawię sobie na później, a teraz skupię się na działaniu... jakoś bycie aktywnym wciąż wydaje mi się jednym z tych lepszych leków na paranoję, czy lekki obłęd.

bo chyba zjawiska lekkiej paranoi już doświadczyłem.

tak więc skupię się teraz na działaniu, i na - co najwyżej – rozważaniu teraźniejszych akcji, jakie chcę wykonać. tak będzie chyba lepiej, zwłaszcza dla mojego trochę już chyba zmęczonego umysłu.

tak więc wszedłem.

korytarz, lub przedpokój, do którego wszedłem był kompletnie pusty. na ścianach i suficie widać było goły tynk, niczym nawet nie pomalowany, zaś podłogę stanowiły najzwyklejsze, chyba dębowe deski, przybite jedna obok drugiej.

dom ten zdecydowanie dużo lepiej prezentował się z zewnątrz. teraz zaś przywiódł mi na myśl słowo "makieta". albo "atrapa", jak kto woli.

w przejściach do poszczególnych pokoi nie było nawet drzwi. ledwo dało się to "coś" nazwać framugą.

ten dom wyglądał po prostu martwo. był zimny.

odwołując się do mojego niedawnego motto, postanowiłem dom, do którego wszedłem, choćby pobieżnie, aczkolwiek niezwłocznie, zwiedzić.

po wyglądzie przedpokoju wcale nie zdziwiło mnie to, co ujrzałem w innych pokojach na parterze. wszystkie były kompletnie puste. martwe i zimne. odpychające.

po pewnym czasie moja uwagę przykuło stopniowo rosnące... zamglenie domu. zupełnie tak, jakby widziana przeze mnie wcześniej mgła znikając, pochowała się w przeróżnych zakamarkach tego domu, a teraz powoli, leniwie z nich wypływała...

nagle zapragnąłem wydostać się z tego domu. prawie natychmiast przylgnąłem do drzwi.

najwyraźniej jednak nie chciały się otworzyć. można by nawet rzec, ze wyglądały na jeszcze szczelniej zamknięte, niż. chwilę temu.

to wszystko doprowadziło do tego, ze zacząłem się dość intensywnie niepokoić. zupełnie, jakby ta mgła mogła być do mnie wrogo nastawiona.

no i co, może jeszcze mnie zje, tak? mgły nie jedzą, nie piją, nie mają własnej świadomości. mgła to mgła. mgła nawet nie żyje. to tylko zjawisko atmosferyczne. zaś zjawiska atmosferyczne zazwyczaj nie są wrogo nastawione do kogokolwiek. zjawiska atmosferyczne są zazwyczaj neutralne. one istnieją, ale przecież nie żyją! mgła to tylko rzecz...

mgła to mgła.

ciekawe, dlaczego nagle pomyślałem sobie "mgła nie poluje"...

ta myśl jednak ostatecznie wystarczyła do uaktywnienia mojego zawsze niezawodnego instynktu samozachowawczego. pobiegłem czym prędzej na strych. o dziwo, wejście do strychu - co prawda - było otwarte, jednak - gdy już wszedłem - zauważyłem, że da się je zamknąć drewnianą klapą. czym prędzej to uczyniłem.

strych był również zupełnie pusty, podobnie jak wszystkie pokoje, zwiedzone przeze mnie kilka chwil temu.

w chwilę później jednak zauważyłem w pokoju, w którym się znajdowałem coś jeszcze, co czyniło z tego pokoju pokój już niezupełnie pusty.

ciągle jednak wydawał się zimny i martwy.

zaś tym przedmiotem, dostrzeżonym w rogu pokoju, było krzesło. podszedłem do niego.

wykonane było dość ładnie, co nie zmienia faktu, ze już na pierwszy rzut oka sprawiało nieodparte wrażenie, ze musi być bardzo stare. pomiędzy nogami krzesła dostrzegłem jakiś nieśmiały zarys pajęczyny, pająka jednak nie zauważyłem. musiał się stad najprawdopodobniej wynieść, zapewne sporą kupę czasu temu. poza tym krzesło było też lekko zakurzone.

dopiero wtedy zauważyłem przywiązany pod sufitem sznur. sięgał chyba do około dwóch metrów, licząc od podłogi. kończył się dość misternie zawiązana pętlą.

z parteru zaczęły dochodzić do mnie cokolwiek niepokojące odgłosy głuchego dudnienia...

podszedłem do klapy w podłodze.

***

korytarz znów w barwach, odcieni bieli nieskończona ilość... gdzieś wewnątrz chyba ruch... nie, to mylne odczucie. po suficie pełzają leniwie refleksy światła - to mgła świeci, fosforyzuje... wszystko zalewa mleczno-biała masa, jakby niepewna postaci, którą powinna przybrać - raz zdaje się być płynem, innym razem jakby gazem ulotnym... wypełnia wszystko, zdaje się wnikać we wszystkie, najdrobniejsze szczeliny... uracza uwodzicielskim zapachem...

nagle obraz się wyjaskrawia - musiałem chyba stracić przytomność... tak, wszystko wreszcie nabiera normalnych kształtów.

to znaczy - niezupełnie normalnych. w końcu... wszędzie widać tylko biel. suchą, kłującą w oczy biel... tak jakby pustka, z tym, że zazwyczaj pustka utożsamiana jest z kolorem czarnym, nie białym... zaś to, co mnie otacza, nie przypomina kompletnie niczego... niezagospodarowana pusta przestrzeń.

i drzwi. gdzieś, trochę dalej, wyraźnie zarysowujące się na białym tle. rozsądnie byłoby chyba do nich podejść, gdyż stanowią praktycznie jedyne urozmaicenie scenerii...

tak więc podszedłem. drzwi z bliska wyglądały zupełnie zwyczajnie - drewniane, bez zbędnych zdobień, z jedną, okrągłą klamką. niemalże odruchowo nacisnąłem tenże obiekt.

całkiem logicznym następstwem naciśnięcia klamki byłoby otwarcie się drzwi. tak też się stało. drzwi rozwarły się niemalże automatycznie na oścież.

przez drzwi widać zaś było diametralnie inny krajobraz. podziałał on na moje zmysły zdecydowanie ostro - nie była to już monotonna i pusta, biała sceneria. była to pustynia.

odruchowo wszedłem przez drzwi. ledwie zwróciłem uwagę, iż automatycznie po moim przejściu się zamknęły - gdyż prawie całą moją uwagę pochłonął otaczający mnie krajobraz. a była to, jak już wspomniałem, pustynia. niemalże całkowicie płaska i niepojęta w swym bezkresie. nad nią zaś górowało olbrzymie słońce. nawet już po niedługiej obserwacji, szybko rzucała się w oczy statyczność
otaczającego mnie krajobrazu. był w sumie jak obraz - żadnych chmur, przetaczających się po niebie, ani odrobiny wiatru... zupełnie, jakby czas tu całkowicie się zatrzymał. przy tym cały krajobraz zdawał się być utrzymany w jednej, dość monotonnie stonowanej kolorystyce - ziemia mieniła się wieloma - głównie jasnymi - odcieniami brązu, aż po żółtawy, jakby drgający w upale horyzont. niebo zaś zdecydowanie nie było błękitne - zdecydowanie bardziej żółte, jakby przejęło swą barwę od dominującego nad krajobrazem słońca.

po dokładniejszej obserwacji terenu zauważyłem pewien średnio rzucający się w oczy, jednak znacznie urozmaicający całe otoczenie, obiekt. był to wystający z ziemi kij, lub też drąg. wyglądał na drewniany i nie miał zapewne więcej, aniżeli dwie stopy długości; do tego wbity był w ziemię całkiem
niedaleko mojego aktualnego położenia.
podszedłem do niego.

jak się okazało, była to łopata.

choć z pozoru nic nie znacząca, stała się na dłuższą chwilę głównym przedmiotem moich rozmyślań. oczywiście pierwsze, i chyba najbardziej oczywiste pytanie, brzmiało mniej - więcej: "po co ona tu jest". choć pytanie samo w sobie było jakby banalnie proste, to odpowiedzi na nie szukałem praktycznie całkowicie bezskutecznie.

po chwili w głowie zakołatało inne, chyba równie nietypowe pytanie - "po co ja tu jestem?". bezcelowość obydwu bytów - mojego i łopaty - w tym miejscu, była - przynajmniej dla mnie - nieco zagadkowa. i irytująca.

to miejsce jakby samo z siebie nie powinno istnieć. zdawało się być całkowicie wyprane z przyszłości, jakby nikt tu na nic nie czekał. tutaj wszystko wyglądało po prostu martwo.

nagle zapragnąłem coś sprawdzić. obróciłem się za siebie...

drzwi nie było.

w jednej sekundzie wszystko zaczęło chaotycznie wirować - niebo zlało się w jedność ze słońcem i pustynią, znikła łopata, wszystko jakby się przerzedzało...

zbudziłem się. leżałem w swoim własnym łóżku, w znajomym pokoju. wstałem, z radością czując w pełni swoje - już w stu procentach materialne - ciało. z uczuciem ulgi podszedłem do okna i odsłoniłem zasłony...

* * *

...Słynnego pisarza-archeologa znaleziono martwego w swojej sypialni, przed oknem. Oficjalna przyczyna zgonu podana przez policję to zawał serca. ...I to już koniec skrótu wiadomości lokalnych na chwilę bieżącą – następnych parę minut umili nam nowa piosenka naszej ulubionej wykonawczyni...

minuta ciszy dla ś.p. myśli

minuta ciszy dla świętej pamięci myśli. przepływ ułatwia się, reformuje i zmienia na powrót. już cicho. w ciszy rozlega się cichy szum strumienia, strumienia szum, cichy, w ciszy, bezinwazyjnie, rozlewa się potokiem i płynie, płynie . . .
nastała cisza. cisza dla ciszy. twór nietrwały. piękny. potęguje się – potęguje się i wzbiera, niczym woda, związana przepustami tamy, ujednolica się, dokonuje zmian pozostając w istocie tworem niezmienionym, nabiera energii, nabiera trwałości; oddalając swą naturalną efemeryczność staje się jednak czymś w istocie innym; przemienia się w sobie – trwając. swoisty fenomen, niedoceniony w swej prostocie. nie nadaje kształtu, lecz go wydobywa; trwając, pozwala trwać. uwidacznia i wyzwala.
pustka – będąca polem do wzrostu; przepaść, przypominająca o posiadaniu skrzydeł.

o tworzeniu i inspiracji parę myśli, 20050805

tworzy się.

formuje się coś w mym umyśle. niepohamowanym przepływem myśli przeplatają się obrazy, istotnie niejasne, przypadkowe. coś się formuje, wszystko bowiem ma kształt jakiś i do jakiegoś kształtu dąży również. prawie wszystko, przynajmniej. do jakiego kształtu dążą obrazy przetwarzane przez mój umysł – nie wiem. domyślać się tylko mogę, a i to niełatwo.

niejasne to jest. zwłaszcza, gdy chce się coś konkretnego wyłowić, jakiś obraz z tegoż przeplotu wyszczególnić, wyodrębnić. sięgnąć w swój umysł... przepłynąć przez ocean nagromadzonych inspiracji, odłamków idei, pomysłów; przypadkowych, bezimiennych szczątków czegoś, co przez swą ulotność nie doczekało się nazwy. zanurzyć się w głębinie wielopoziomowej świadomości. szukać... czuć. wypatrywać. słuchać. „kto ma uszy do słuchania – niech słucha”.

dziwna to świadomość – niczym basen się jawi. sama powierzchnia łatwo poddaje się czynnikom zewnętrznym – formując się pod działaniem wiatru w fale, kręgi... co weń rzucone zostanie – kręgi na wodzie wywołuje, później samo jednak gdzieś na dnie zostając – współtworząc całość zbiornika, w mniej świadomy jednak sposób. niektóre rzeczy, znikomo ważniejsze – niczym boje, unosić się będą na powierzchni. żyjemy tą właśnie powierzchnią – przynajmniej w swej codziennej automatyce, nie wysilając się na analizę głębin, poddając się wiatrowi i przeróżnym zależnościom chwilowym.

słuchać... sonary zapuszczać wręcz – jeśli tylko komuś czasu na to i woli starcza. a niewielu takich zliczyć można z tłumu.

pokonać. pokonać swój marazm, walczyć z automatyzmem – nasze główne zadania na życie. z bezwolnością walczyć. z bezwładnością – jakże wygodną i niewiele wymagającą. z nurtem, z prądem walczyć – by nie tylko patykiem być, unoszonym przez wody rzeki.

tak oto słowom zycie dałem.
wyrzucił coś sztorm na brzeg.

i koniec.
Tam, za rogiem - czeka świt.
Nowy świt.

William Butler Yeats, "He Wishes For The Cloths Of Heaven" ("Jakże by pragnął mieć sukna niebios")

Gdybym miał zdobne sukna niebios
Przetkane złotym i srebrnym światłem
Niebieskie, matowe i ciemne sukna
Nocy i światła, jak i pół-światła
Rozścieliłbym je u Twych stóp
Lecz ja, będąc ubogim, mam tylko me marzenia
Rozścieliłem je u Twych stóp
Stąpaj delikatnie - stąpasz bowiem po moich marzeniach

~

Niepojęta misteryjność, skryta pod wachlarzem codzienności.
Przygniatająca do ziemi niesamowitość, zwyczajowo odsunięta w ciemny kąt umysłu.

Niedostrzegany i wielokroć lekceważony bezmiar cudu - na wyciągnięcie ręki.
Tu i teraz.

~

straszna prawda
trzeba kochać, żeby żyć

popatrz tylko

ile trupów chodzi po ulicach

~

mrok nocy cicho przymyka powieki

- już tylko zapach przesypanych ziaren czasu
przypomina o bezcenności uciekających chwil życia

(wiatr)

~

i spływa czerń po stali
przelewa się – na papier
drobną nietrwałą strugą

przenosi myśl żywą
na martwy nośnik

zabija